Komentarze: 2
W magiczny sposob maj stal sie miesiacem imprez, domowych i zewnetrznych
Najpierw mialy byc hucznie obchodzone urodziny Gabriele, ktory profilaktycznie wyjechal do domu i nic a nic nam nie ulatwial. Po burzy mozgow wymylilismy wielka impreze-niespodzianke, jednak pomysl nigdy nie zostal zrealizowany, bo to jubilat robil nam niespodzianki i przez kilka dni informowal nas o przelozeniu terminu swojego wyjazdu. W miedzyczasie wiekszosc potencjalnych gosci sie rozjechala i ostatecznie z giga przyjecia nic nie wyszlo.
W miedzyczasie trafil sie coroczny koncert na piazza San Giovanni, na ktorym mialo wystapic stado wloskich gwiazd drugiej i trzeciej ligi oraz w ramach odgrzewanej gwiazdy z importu Chumbawamba. Generalnie koncert nas nie zachwycil (my = Natalia, Wayne, James i ja), ale calosc miala taki fajny klimat wielkiego spedu (+/- 750 tys. osob), a wszysko w oparach gigantycznej chmury specyficznego dymu ;) W ten sposob kubu po raz piewszy w zyciu sie ujaral pozostajac w roli biernego palacza :)
Potem ostatecznie wrocil Gabriele i najpierw zrobilismy kameralna impreze-spodzianke, a tydzien pozniej ostateczny wariant z goscmi, prezentem, alkoholem, alkoholem i alkoholem. W ramach przygotowan do urodzin zrobilismy trzy wielkie michy tiramisu (a wiecie, ze wlosi robia tiramisu prawie tak samo jak my? Troche to dziwne, bo np. pizze robia zupelnie inaczej ;) Jedyne dwie roznice podczas przygotowania to: a) rum dodaja do masy jajeczno-mascarponowej, b) do nasaczania biszkoptow uzywaja swiezo zaparzonej kawy, co jest troche bez sensu, bo potem wszyscy maja poparzone paluszki). W kazdym razie nadprodukcja tiramisu okazala sie bledem juz w zalozeniu, bo po trzygodzinnym maratonie karaoke (i 12 butelek wina pozniej) tiramisu mialo wieksze wziecie jako amunicja do rzucania sie (zaraz potem jak sie wszyscy oblalismy szampanem) i rozsmarowywania po twarzach niz jako deser. Chociaz bawilismy sie swietnie, to jednak generalnie nie polecam, bo to oznacza pol godziny zabawy i tydzien walki z mdlym zapachem, ktory bardzo latwo wchodzi w sciany, ale bardzo trudno sie go pozbyc :/
Generalnie urodziny Gabriele byly pierwsza wloska impreza, ktora musialem solidnie odchorowac i chociaz nie bylo az tak zle, zeby sobie mowil, ze "juz nigdy wiecej", to jednak nie myslalem, ze bede imprezowal tak szybko. A tu prosze - w zeszly poniedzialek, dzien po wielkim koncercie (wielkim, a przede wszystkim dlugim - do domu wrocilem kolo 2:30 w nocy) trafily sie urodziny Esmeraldy, przefajnej wspolokatorki mojej kolezanki Lidii. Generalnie niezbyt mialem ochote na wyjscie, bo bylem troszku zmeczony i troszku rozleniwiony, ale Lidia obiecala mi, ze bedzie kameralnie - tylko 40 osob + dj. No to poszedlem. Okazalo sie, ze Esmi ma specyficzne towarzystwo, bo gdyby jeszcze ktos zrobil rozowy rzucik na scianach, to bym sie poczul jak w epicentrum Utopii. I bardzo dobrze. Ubawilem sie radosnie, jubilatka chyba tez, bo w stanie upojenia prawie kazdemu zaprezentowala lap dancing jednoczesnie wyspiewujac piosenki w klimacie STO LAT STO LAT NIECH ZYJE ZYJE WAM. A potem bylo jeszcze fajniej, ale tego nie opowiem. W kazdym razie dla mnie impreza skonczyla kolo 14:30, chociaz w pewnym sensie trwa nadal. I tyle :)