Komentarze: 1
Lubię to miasto. Znam je słabiutko, ale bardzo lubię.
Co prawda tym razem czuję duży dyskomfort, bo mój niemiecki stał się szczątkowym organem i pewnie zaraz mi odpadnie, ale miasto i tak jest fajne.
Jest uroczo, śnieg jak w okolicach Bożego Narodzenia, wszędzie jest motyw niedźwiedzia, mężczyźni są przystojni w ujednolicony sposób (i to w sposób, jaki ja bardzo lubię), kobiety... cóż, na pewno są bardzo miłe ;) Potsdamer Platz robił większe wrażenie, kiedy był gigantycznym placem budowy. Teraz też jest ok, ale nie czuje się tam tej ogromnej przestrzeni.
Za to ogrom przestrzeni jest łatwo wyczuwalny w muzeum na Checkpoint Charlie – to dawne przejscie graniczne między Wschodnim i Zachodnim Berlinem. Zwiedzaliśmy je z Ewą całe popołudnie, a muzealne sale wcale nie chciały się skończyć ;) okazuje się, że za duża wystawa też nie jest dobrym pomysłem, bo przy takim natłoku informacji łatwo przekroczyć próg percepcji i w pewnym momencie już tylko chodziliśmy i ślizgaliśmy się wzrokiem po eksponatach. No ale przynajmniej się sporo dowiedziałem o DDR. Bo wstyd się przyznać, ale nie wiedziałem prawie nic :/
Wieczorem wizyta w Klubie Polskich Nieudaczników i oglądanie Klossa na duzym ekranie. Śmieszna zabawa. Do tego DJ o wyglądzie ciecia i przegląd poslkiej muzyki – od Reupbliki do Yugotonu i Renaty Przemyk. :) Chłopcy z Klubu zbierają pieniądze na pomnik Hansa Klossa, który chcą postawić na placu Róży Luksemburg. Nieźle ;)
Generalnie dobrze mi tu. Do tych wszystkich berlińskich pozytywów dochodzi spędzanie czasu z Ewą i Raffaelem, obłędnie pyszne jedzenie, nocne wspinaczki na oblodzona górę w Victoria park, rozmowy o tym, że można puknąć, posunąć, bzyknąć, zaliczyć, zapiąć, itepe
No i w ogóle najszczersze och i ach.
Chętnie zostałbym tu na całe stypendium ;)